niedziela, 22 stycznia 2012

Śpiewać w chórze, ciapać zapałki (English version - previous post)


         Spotykamy się dwa tygodnie przed wyjazdem Chóru Kobiet do Indii. Karolina Szulejewska rozkłada na stoliku kolekcję krajoznawczych folderów z ambasady, w której właśnie wywalczyła wizę. Ma za sobą miesięczne tournee po świecie z 24 śpiewającymi kobietami. W przerwach między występami pojawia się np. w Instytucie Teatralnym jako Dziewczynka z Zapałkami


         Zawsze chciałam występować na scenie, ale nie miałam żadnego doświadczenia. Śpiewałam sobie i kotu. Dlatego, za namową kolegi, poszłam na casting do Chóru Kobiet – wspomina Karolina. Opowiedziałam i wyśpiewałam historię o mojej kocicy. Poszukiwano silnych osobowości i kobiet, które mają odwagę głosową, nie boją się artykułować dziwnych dźwięków. Zostałam przyjęta.

 25 silnych kobiet
         
        Feminizujący Chór to dla Szu (skrót używany przez znajomych) rozwijające doświadczenie, artystyczne i towarzyskie. Jest nas ok. 25 a rozstrzał wiekowy to 50 lat. Najstarsza ma 72 a najmłodsza 22 lata. Niezły eksperyment, w chórze panują warunki społeczne i towarzyskie nie do odtworzenia w żadnej innej komórce społecznej. Grupa bardzo różnych, silnych kobiet, ciężko pracujących i wspólnie podróżujących. W minionym roku spędziłyśmy ze sobą  cały miesiąc,  jeżdżąc po świecie. I znosiłyśmy to dobrze, stałyśmy się sobie jeszcze bliższe. Bliskość tworzy się w specyficznych warunkach. Np. stoimy razem na scenie po 10 godzin, mamy szereg ćwiczeń z ciałem, nawiązujemy ze sobą intensywny kontakt fizyczny. Te dziewczyny są odmienne od moich przyjaciół spoza chóru i pochodzą z najróżniejszych światów. W innych okolicznościach nie poznałabym tak wielu historii życiowych.                                              Chór Kobiet okazał się odkrywczy również na innych poziomach. Pogłębiłam swoją świadomość feministyczną, ale nie od strony teoretycznej – ta była mi już raczej całkiem dobrze znana - podkreśla Karolina. Czytanie o opresyjności kultury wobec kobiet i poznawanie przykładów to zupełnie inne doświadczenie niż wyśpiewywanie tego. Śpiew to przepuszczanie tych treści przez własne ciało, cytowanie różnych stereotypowych wizerunków kobiecości i za pomocą głosu, wspólnej mowy, rozsadzanie ich. Wielokrotne  cytowanie, niejako stawanie się Śpiącą Królewną czy Larą Croft przenika umysł, ale od strony cielesnej.To takie performerskie doświadczenie – bardzo silne.


Od Tokio po Berlin
         
        Dzięki chórowi Karolina wiele podróżuje po świecie. We wrześniu minionego roku kobiety występowały na Ukrainie (Kijów), w Czechach (Pilzno), Irlandii (Belfast), Francji (Lyon), Japonii i Niemczech. Najtrudniej było w Tokio, gdzie odbyły się 4 występy. W Japonii w sytuacjach zbiorowych nie należy się odzywać. W teatrze jest cisza, są bardzo skromne oklaski, mimika widzów nie pracuje, ciężko odczytać reakcje. To było jak zderzenie z lekko ożywioną ścianą. A nie gra się do pustej widowni, tylko do ludzi – wspomina Karolina. Były też spotkania z widzami. Niektórzy nie rozumieli, że coś parodiujemy. Np. scena, w której udajemy księżniczki, czy lolitki, wyginamy się, nie została odczytana jako przegięta. W Japonii stopień zinfantylizowania kobiet jest jeszcze dalej posunięty. Padały pytania, czemu nie ma w występie delikatności, czemu tak krzyczymy. Zadziwiał nasz sposób pokazywania kobiecego ciała. Kobiety w Japonii są niesamowicie obudowane gadżetami, strojem, makijażem, a my pojawiamy się na scenie prawie bez niego, boso, w  prostych ubraniach typu koszulka i spodnie. Taka surowość wyglądu zaskakiwała. To były bardzo trudne spektakle, ciężko było się przebić przez różnice kulturowe.                                            
        Zupełnie inaczej wyglądały występy w Berlinie. Miałam gorączkę, ale zdecydowałam się wystąpić, bo Berlin to moje ulubione miasto. Publiczność była świetna, reagowała żywiołowo i pozytywnie. Byłam wzruszona, zwłaszcza, że występowałyśmy w takim świetnym miejscu jak HAU (Hebbel Am Ufer). Występ mnie wyleczył, bo śpiew i wysiłek odtyka drogi oddechowe, człowiek po prostu zdrowieje.

Dziewczynka z Zapałkami
        
       Na ostatnim Frymarku Teatralnym dużo ludzi zaczepiało pomazaną węglem Karolinę, spacerującą z pudełkiem pełnym zapałek przewieszonym przez szyję. Zwracali jej uwagę, że się pobrudziła. Nie wszyscy zrozumieli żart – śmieje się Szu.

                                                                                                 
       Na pomysł ozdabiania pudełek obliczami swoich ulubionych postaci wpadła dzięki wycieczce do Chorwacji. Zobaczyłam tam zapałki z przyklejonymi Lady Gagą, Marylin Monroe, Audrey Hepburn, samymi najbardziej wytartymi wizerunkami gwiazd. Na  całym świecie pojawiają się one na kubkach i torbach, już nie mogę na to patrzeć” – wyjaśnia Szu. „Zaczęłam się zastanawiać, kto jest gwiazdą i w jakim sensie. I stwierdziłam, że będę przyklejać do pudełek od zapałek zdjęcia moich ulubionych, bawiących mnie antygwiazd. Chodzi o idoli z dzieciństwa i wczesnej nastoletniości – Michaela Jordana, Kurta Cobaina czy Dylana z Beverly Hills (śmiech). Przyklejam też zdjęcia gwiazd trochę zesnobowanych, intelektualnych środowisk, do których przynależę. Wszyscy się jarają Jelinek (jest taka niegwiazdorska, złowrogie spojrzenie, austriacki płaszcz, idealnie na zapałki!); Lacanem, nawet jeśli nie został przetłumaczony; ciężko znaleźć kogoś, kto by nie odwoływał swojej pracy magisterskiej do Foucault’a… Naigrywam się z takich snobizmów, ale też je popieram, bo mają pewien koloryt. Zapałki się wyrzuca, możemy się przerzucić z Lacana na Britney i przyznać przed sobą, że nie słuchamy tylko muzyki indie-rockowej.  


       Karolina prosto podsumowuje swoją działalność: To jest to mój autorski, niekomercyjny projekt. W ogóle nie jestem uzdolniona manualnie, więc dzięki niemu mam satysfakcję, że własnymi rękami coś robię... Ciapnęłam* zapałki też dlatego, że pudełka z gwiazdami to fajny gadżet. A fajny gadżet to nie musi być od razu drogi Iphone!

*„Ciapać” – autorskie,  niezmiernie wieloznaczne i ekspresyjne słowo wprowadzone do slangu przez Karolinę Szulejewską. [Przyp. Red.]









To sing in a choir, to make matches

    
           We meet two weeks before the Women’s Choir’s trip to India. Karolina Szulejewska spreads a collection of tourist brochures from the embassy, where she just received her visa, on the table. She came back from a month-long tour with 24 singing women. In the meantime, between performances, she appears at places like The Theatrical Institute as The Little Match Girl

                         


        I always wanted to perform on stage, but I had no experience. I only used to sing to myself and to my cat. That’s why, following my friend’s advice, I went to a casting for the Women’s Choir – Karolina recalls. I told and sang my cat’s story. They were looking for strong personalities and women who have  courage of voice, who aren’t afraid to articulate weird sounds. They took me in.


25 strong women
      
       The Feminist Choir is for Szu (which is what her friends call her) a developing experience, in an artistic and social way. There is 25 of us. The oldest one is 72 and the youngest is 22, so there’s 50 years of difference. It is an amazing experiment, you can’t recreate the social conditions in the Choir in any other social unit. This is a group of very different, strong women, who work hard and travel together. Last year we spend a whole moth on tour together. And we were doing good, we became even closer. This closeness takes form in unique circumstances. For example, we stand together on stage for 10 hours, we do a lot of exercises with our bodies, so there is intense physical contact. These girls are different from my friends outside of the Choir and they come from many worlds. I wouldn’t have heard so many life stories in different circumstances.
        The Women’s Choir turned out to be explorative in other ways as well. I developed my feminist consciousness, but not in theory, which I know quite well – claims Karolina. Reading about the oppressiveness of culture against women and learning about the examples is a completely different experience than singing it out. Singing means running those meanings through your body, quoting different stereotypical images of femininity and smashing them into pieces with our voices and our common language. This repetitive quoting, and in a way becoming Sleeping Beauty or Lara Croft, penetrates your mind, but in a physical way. It feels like an artistic performance, the experience is very strong.

                        


 From Tokyo to Berlin

      

       Thanks to the Choir Karolina travels a lot all over the world.  In September the women performed in Ukraine (Kiev), Czech Republic (Pilzno), Ireland (Belfast), France (Lyon), Japan and Germany. The 4 shows in Tokyo were the most difficult ones. In Japan you shouldn’t talk in public situations. So there is silence in the theatre, people clap their hands very reservedly, there’s no mimicry in the audience, it’s hard to read the reactions. It was like meeting with a slightly animated wall. It was a tough experience, because you don’t play to empty space, but to people – Karolina recalls. There were meetings with spectators as well. Some of them couldn’t understand the parody. For example, there is this scene in which we act like silly princesses, lolitas. And they didn’t notice that we were exaggerating. In Japan women act even more infantile. There were questions why we weren’t more gentile during the show, why we were screaming so much. Our way of showing the female body was astonishing to them. Women in Japan decorate themselves with gadgets, fancy clothes, make up, and we perform almost without it, barefoot, in simple t-shirts and trousers. This raw appearance was surprising. These shows were really difficult, it was hard to break through cultural differences.         
       The shows in Berlin were completely different. I had a fever, but I decided to perform - Berlin is my favorite city. The audience was great, it reacted spontaneously and positively. I was touched, especially because we performed in such a wonderful place that is HAU (Hebbel Am Ufer). The show healed me. Singing and physical effort cleanses the respiratory system, you simply recover!

The Little Match Girl
    
       During the last Theatrical Market many people noticed Karolina with her face smeared with coal, walking around, carrying a box full of matches hung on her neck. They told her that she was dirty. Not everybody understood this joke – Szu laughs.

                         

      She came up with the idea of decorating matches with her favorite people’s images in Croatia. I noticed matches with glued on images of Lady Gaga, Marilyn Monroe or Audrey Hepburn. So only the most popular stars. You can see them all over the world on mugs and bags, so I just can’t stand them any more – Szu explains. I started wondering who could be called a star and in what sense. And I decided to decorate matches with  photos of my favorite, funny in my opinion, anti-stars. I mean the stars from our childhood or teenage years – Michael Jordan, Kurt Cobain or Dylan from Beverly Hills (laughter). I also glue on the stars of the slightly snobbish, intellectual society, to which I belong myself. Everybody loves Jelinek (she’s so unlike a star, her sinister glance, her Austrian coat, just perfect for matches!); Lacan, even if he has never been translated; everybody quotes Foucalt in their theses… I joke about snobbery like this, but at the same time I support it, it’s quite colorful. You just throw matches away, so you can exchange Lacan for Britney and admit to yourself that you listen to something more than indie-rock.

                                               
      
      Karolina summarizes her activity in a simple way: This is my original, noncommercial project. I’m don’t have manual skills, so thanks to this I feel satisfaction from doing something with my own hands. I made matches also because it’s a cool gadget. And a cool gadget doesn’t have to be an expensive iPhone!.
   

Correction: Martyna Trykozko



poniedziałek, 16 stycznia 2012

Mamapiki – fajnie brzmi (English version - previous post)

       Klimatyczne mieszkanie na Saskiej Kępie, w jednym z pokojów cała szafka zapełniona kolorowymi ubraniami Mamapiki. Kasia i Marta często przyjmują tu gości, którzy odbierają zamówienia zrobione w internetowym sklepie. Dużo warszawiaków może je pamiętać z 5 10 15, gdzie do późnych godzin nocnych prowadziły swoją  pracownię z ubraniami. Ich projekty cieszą się dużym powodzeniem.

  
Styl Mamapiki
 
       Mamapiki- bo fajnie brzmi. W podobnym tonie dziewczyny wypowiadają się o swoich ubraniach: Pierwsze projekty powstawały bardzo swobodnie. Nie miałyśmy z góry określonych założeń, wizerunku marki, nie stawiałyśmy sobie ograniczeń. Była to nieco anarchistyczna działalność pod hasłem <Mamapiki robi ciuchy>. Prostu. Było to działanie zajawkowo hobbystyczne. Trudno zakwalifikować twórczość kolektywu do jakiegoś gatunku. Nasze ubrania na pewno nie są eleganckie, ale nie są też sportowe w dresiarskim tego słowa znaczeniu. Może nazwijmy to gatunkiem dziewczęco-sportowym?. To też nie jest jednak określenie idealne, bo ubrania projektantek noszą czasem faceci, którzy decydują się zwłaszcza na uniseksowe spodnie i bluzy. Generalnie Mamapiki to: optymistyczny minimalizm zainspirowany przestrzenią miejską.  
 
Made by friends for friends
     
        Kasia i Marta studiowały w Łodzi Tkaninę i Ubiór na ASP. Wspólne pomysły i praca zaowocowały pierwszymi zrealizowanymi projektami (2009 rok), które były sprzedawane w sklepie Auć Bella na Pradze. W następnym roku dziewczyny po raz pierwszy spotkały nabywców swoich ubrań na dwóch imprezach: Hożartach i Mustache’ach. Od tego czasu regularnie pojawiają się na takich event’ach.  Bardzo ważnym elementem naszej działalności był kwiecień 2010 czyli targi Hożarty i Mustache. Był to pierwszy bezpośredni kontakt z klientami a także innymi niszowymi markami. To doświadczenie uświadomiło nam skalę i potencjał, a także zapotrzebowanie na tego typu działanie oraz zainteresowanie naszą twórczością.   


Autorskie niedoskonałości
    
        Mamapiki działają spontanicznie, ale mają pewne założenia, które wyklarowały się w trakcie wspólnej pracy. Sesje fotograficzne kolekcji czy tworzenie stron internetowych odbywało się w gronie przyjaciół. Stąd myśl przewodnia działalności kolektywu: Made by friends for friends.
       Dziewczyny stawiają na produkcję lokalną. Poza tym ważna jest autorskość przedsięwzięcia. Staramy się jak najwięcej robić same, np. odbijamy sito w Pracowni Wschodniej, czyli nadruki na torbach; robimy metki, stemplujemy pudełka i tak dalej. Może nie jest to doskonałe i czasem wkradają się jakieś błędy, niedociągnięcia, ale  to jest wszystko bardzo autorskie, jedyne w swoim rodzaju i odróżnia nas od masowej produkcji. I uważamy, że to ma wartość. 

mamapiki.com/
mamapiki.com/store 

Mampiki – sounds good

        Cosy apartment in the Saska Kępa district. There is a wardrobe fully filled with colorful clothes brand Mamapiki in one of the rooms. Kasia and Marta often guest visitors who come to pick up their orders made in the internet store. Many  Warsawers may remember the successful designers from the club called 5 10 15. In this place they organized a  workshop kept open even at late night.



 Mampiki style
   
        Mamapiki – it’s called like this, just because it sounds good. Girls talk about their clothes in a very alike, simple way: Our first projects were made in a very easy way. We didn’t had any stiff assumptions or brand image, we tried to be open-minded. It was quite an anarchistic activity  based on the slogan: <Mampiki makes clothes>. Simply. It was kind of a passion and hobby. It’s  hard to  classify this common activity  to any genre. Our clothes aren’t smart, but they aren’t sporty  in the traditional understanding either. Shall  we call it the girly-sporty genre? It’s not a perfect term, because guys wear Mamapiki clothes as well. They usually decide to buy the unisex pants and blouses. In general, Mamapiki is an optimistic minimalism inspired by urban space.

Made by friends for friends
   
         Kasia and Marta studied Fashion Design in Łódź at The Academy of Fine Arts. Their common ideas and work resulted in their first projects (2009), which were being sold in the shop called Auć Bella in Praga district.  Next year girls would have met their customers for the first time, in two parties called Hożarty and Mustache. Since then they have been appearing in such events frequently. April 2010, so Hożarty and Mustache, was very important for us. It was our first face to face contact with clients. We also noticed in  there other, not mainstream brands. This experience made as aware of a  really big scale and opportunity for this kind of design, and of how big is people’s interest  in our art.

  
Uniqe imperfections
    

       Mamapiki act spontaneously, but they have some assumptions, that were clarified during their common work. Photo sessions of collections or website design were made by friends. That’s why the collective’s keynote sounds: Made by friends for friends
       Girls like the local production and the uniqness of their projects. We try to do on our own as much as it possible. For example we screen print on our bags; we do the labels; we stamp boxes etc., all by ourselves. it might be  not perfect and sometimes a mistake sneaks, some defects appear, but this is all very ours, unique and sets us apart from a mass production. And we think it has a value.

mamapiki.com/
mamapiki.com/store

sobota, 14 stycznia 2012

Point Reyes, „Warszawa” (English version - previous post)

           Z polskiej perspektywy na pewno nie jest to zwyczajny album. Skomponowali go trzej młodzi Amerykanie, którzy zeszłego lata przyjechali do Warszawy w ramach stypendium, żeby nagrać swój debiut długogrający na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina. Pracowali w dość skromnych warunkach, przy wsparciu studentów wykonujących z zespołem dodatkowe partie perkusyjne albo klarnetowe. Nie potrzebowali świetnie wyposażonego studia, żeby stworzyć profesjonalną, bardzo przemyślaną, piękną i niepokojącą płytę. 

 
          Asa Horvitz, Kyle Farrell i Dan Bindschedler, wykształceni muzycy, zaskakiwali swoich polskich przyjaciół niesamowitą pracowitością, zaangażowaniem i oddaniem muzyce.  Efekt tej rzeczywiście wielkiej pasji to „Warszawa”. Album, którego tematem nie jest, wbrew pozorom, stolica, chociaż w niej właśnie powstawał. Pewną przewrotność tytułu zaznacza okładka, czyli niemający wiele wspólnego z Warszawą, chociaż wizualnie przywołujący na myśl modernizm, obraz Wilhelma Sasnala pt. „Centrum Kultury w Tarnowie”. To minimalistyczny, szorstki zarys dziwacznego budynku, którego kanciasty kształt łagodzi rozległa przestrzeń jasnego nieba. Kiedy próbuję ogarnąć „Warszawę” jako całość, przychodzą mi do głowy podobne skojarzenia szorstkości wkomponowanej w pozbawioną sentymentalizmu łagodność. Da się to odczuć zarówno w warstwie brzmienia, jak i tekstów. Przewrotność tytułu i okładki mnoży się w kolejnych piosenkach, przybierając różne formy. Tym sposobem „Białowieża” pod przyjemnym brzmieniem i tytułem kryje treść daleką od prostej afirmacji przyrody. „Buildings” odkrywa ideologiczne piękno blokowisk za pomocą nieco brutalnych zdań o buldożerach. W piosenkach o Polsce odbija się echo Ameryki, a przez niektóre bardzo osobiste utwory przebijają uniwersalne treści.                                                                   „Warszawa” Point Reyes to, w moim subiektywnym odczuciu, muzyczna opowieść o grze sensów i przenikaniu się różnych treści, miejsc, czasów czy kultur.  Ciekawe, w jaki sposób odbierają album Amerykanie, którzy słyszą tę płytę w innym kontekście.

Point Reyes w Polsce.
         Nie wiem, czy zespół zgodzi się z moimi słowami na temat płyty. To, co muzycy sami o niej piszą i jak ona brzmi można sprawdzić tutaj: pointreyes.info/

         A całą, bardzo ciekawą historię pobytu Point Reyes w Polsce opisałam w magazynie WAW: http://magazynwaw.com/tekst/brooklyn-warszawa/

Point Reyes, „Warszawa” (in English)

         From a Polish point of view it’s definitely not an ordinary album. It was composed by three young Americans, who came to Warsaw last summer, supported by a Fulbright grant. They recorded their full-length debut in The Chopin University of Music; in rather modest conditions, with help from the students who played additional percussion and clarinet parts. They created a fully professional, very thoughtful, beautiful and somehow disturbing record without a perfectly equipped studio. 


        Asa Horvitz, Kyle Farrell and Dan Bindschedler are educated musicians whose very hard work,  engagement and dedication to the music surprised their Polish friends. “Warszawa” is the effect of their great passion. The album is not about the capital, although it was recorded there. This misleading, in a sense, title is exposed by the cover, which is based on Wilhelm Sasnal’s painting called “Culture Center in Tarnów”. In a literal sense, it doesn’t have much to do with Warsaw, but it has some visible connotations with modernism. The minimalist, rough shape of the strange building is mitigated by the vast expanse of  the bright sky. When I try to think about “Warszawa” as a whole, I have similar associations in my mind – roughness integrated with a gentleness devoid of sentimentality. You can feel it in the sound and in the lyrics as well. This sort of game played in the title and the cover is multiplied by the songs , but  in a different way. For example “Białowieża”, behind the pleasant sound and title hides a meaning that doesn’t have much to do with a simple affirmation of nature. The song “Buildings” shows the ideological beauty of socialist blocks by using rather brutal sentences about bulldozers. In the pieces about Poland you can hear the echo of America, and in very personal songs you can find universal messages.
        “Warszawa” is, from my subjective point of view, a musical story of playing with meanings and of  themes, places, times and cultures that are interweaving each other. I wonder how Americans, who listen to it in a different context, will understand this album…

Point Reyes in Poland
        I don’t know if the band will agree with my interpretation. You can check what they have to say about “Warszawa” on their website: pointreyes.info/

Correction of translation: Martyna Trykozko

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Tańcząc między Polską a Japonią (English version - previous post)

„Jeżeli pracować, to w przyjemy i satysfakcjonujący sposób” – przekonuje Hana Umeda, tancerka i nauczycielka tradycyjnego japońskiego buyố. Pół Polka, pół Japonka, w pewnym sensie kontynuuje dzieło swojego dziadka, który w dwudziestoleciu międzywojennym przybliżał Polsce kulturę Japonii 



Niezwykłe opowieści

Pytam Hanę Umedę, w jaki sposób jej tata Japończyk poznał mamę Polkę. „A to ciekawa historia” – odpowiada. „Mój dziadek, Ryochu Umeda, był mnichem buddyjskim. Postanowił na jakiś czas opuścić Japonię, by studiować w Belinie. Na promie do Europy poznał jednak Polaka, który przekonał go, że Warszawa to znacznie ciekawsze miejsce niż stolica Niemiec. Tym sposobem trafił do Polski, gdzie szybko zaprzyjaźnił się z warszawskim środowiskiem i zdobył popularność jako dość egzotyczny w tamtych czasach nauczyciel zen. Do Japonii wrócił po wielu latach, dopiero w 1939 roku, kiedy to, zmuszony represjami, uciekł przed nadciągającą wojną. Na łożu śmierci nakazał jednak synowi, by ten udał się do Polski, gdzie zostanie zaadoptowany przez polską rodzinę i gdzie ma spędzić życie, by kontynuować dzieło ojca. 13-letni chłopiec, zgodnie z wolą nieboszczyka, dotarł do Europy i pochował na Cmentarzu Powązkowskim połowę prochów dziadka. A moją mamę poznał na Wydziale Japonistyki UW, gdzie wpadał sobie  pogadać z  dziewczynami.”

Zdjęcia Ryochu Umedy: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/98889/3fc56d882f1388f013726bfe25114683/

         Wiele osób w Warszawie kojarzy Hanę z widzenia, głównie dzięki jej pokazom tradycyjnego, związanego z teatrem kabuki i wykonywanego przez gejsze tańca buyố. „Po raz pierwszy zetknęłam się z tą sztuką podczas dwuipółrocznego pobytu w Japonii. Odkryłam i zakochałam się w kabuki, a związani z teatrem krewni skierowali mnie do mistrzyni” – wspomina 25-letnia tancerka.        
         Historia nauczycielki Hany jest równie ciekawa, co opowieść o dziadku. „Moja niesamowita mistrzyni nazywa się Nishikawa Fukushino. Sprzeciwiła się elitarności tańca buyố, potwornie kosztownego i dostępnego tylko dla panienek z bogatych domów (tę sytuację powoduje niefinansowanie kultury w Japonii -tancerze muszą opłacać własne występy). A moja mistrzyni pochodzi z Okinawy, czyli z południowej, oddalonej od reszty kraju wyspy. Tam odkryła swoje powołanie – chciała zostać tancerką buyố. Jej rodzice byli temu przeciwni, więc uciekła z domu i wyjechała do Tokio, gdzie znalazła swoją mistrzynię. Pracowała na dwa etaty. Prawie wszystkie zarobki oddawała nauczycielce. Opowiadała mi, że żywiła się tylko zupkami chińskimi instant, które przełamywała na pół i jadła połowę dziennie. W pocie czoła, dzięki wielkim wyrzeczeniom zdała wszystkie egzaminy, by dostać stopnień nauczycielski. Była niesłychanie zdolna. Pod wpływem ciężkich doświadczeń postanowiła, że  będzie uczyć za dużo mniejsze pieniądze, niż to robią inne tancerki. Jej uczennice nie muszą być bogate.”
         Hana ma ze swoją mistrzynią tak dobre relacje, że została przez nią symbolicznie adoptowana. Nauczycielka dwukrotnie odwiedziła Polskę i, jak wspomina w listach, czuje się z tym krajem silnie związana. 


Spokój, gracja i dystans
         
         Hana Umeda pasjonuje się tańcem buyố z kilku względów. „Podoba mi się, że w tej sztuce nie pokazuję własnej kobiecości, ale  wytwarzam kobiecość sceniczną, odrębną ode mnie. W teatrze kabuki występują mężczyźni, którzy wykonują bardzo przekonująco role żeńskie. A więc  realne cechy fizyczne nie mają tu znaczenia. Zachwycają mnie również gracja i elegancja buyo, spokój. Każdy ruch jest bardzo przemyślany i znaczący, wszystko dzieje się powoli. I nie ma w tym ekspresji, nie wyrażasz w tym tańcu siebie, ale opowiadasz za jego sprawą odrębną historię, w poetycki sposób. Buyố jest odtańczeniem tekstu, ruch to uzupełnienie znaczenia słów piosenki.”


         Taniec pół Polki, pół Japonki, niekiedy odbiega od tradycji  i nabiera autorskiego charakteru: „Współpracuję z zespołem Radka Dudy Frozen Bird, układam choreografię. Ta muzyka jest bardzo filmowa, pobudzająca wyobraźnię. Kiedy tworzę własny układ, powstaje niebezpieczeństwo, że zbyt osobiście i emocjonalnie odegram opowieść. Więc staram się nią znudzić poprzez powtarzalność ćwiczeń, by zostawić same ruchy. I to jest bardzo fajne ćwiczenie terapeutyczne – najpierw przekładasz na taniec swoje własne doświadczenia, a potem się do nich dystansujesz.”
         Hana  szlifuje w Polsce umiejętności, które nabywa podczas regularnych wyjazdów do Japonii. Doskonałym treningiem jest również uczenie innych. „Prowadzę niewielką  grupę dziewczyn zainteresowanych kulturą Japonii lub chcących się uczyć jakiegoś ciekawego tańca. Spotykamy się co niedziela w Pracowni Duży Pokój”.
         Tancerka nie zamierza na stałe zamieszkać w Japonii, bo urodziła się i wychowała w Polsce. Dalekowschodnia kultura konwenansów bywa więc zbyt męcząca. „Tam na każdym kroku muszę się zastanawiać, jak się zachować, tutaj wszystko jest dla mnie jasne” – tłumaczy. „Poza tym, Warszawa daje mi możliwości realizowania celów i pomysłów. Tu nic nie jest dla mnie niemożliwe. Znam ludzi, którzy mi pomogą lub włączą się w projekt. Dzięki temu mogę się utrzymywać z tego, co kocham robić. Nawet jeśli nie spada na mnie deszcz pieniędzy, to praca jest moją pasją. Nie wyobrażam sobie innego życia.” 

Dancing between Poland and Japan

"If you work, you have to do it in a pleasant and satisfactory way" – claims Hana Umeda. She’s a dancer and teacher of traditional Japanese buyố. Half Polish, half Japanese, she continues, in a sense, the work of her grandfather, who during the interwar familiarized Poles with the culture of Japan 


Incredible stories
I asked Hana Umeda how her Japanese dad met her Polish mom. “This is an interesting story, actually” – she answers. “My grandfather, Ryochu Umeda, was a Buddhist monk. He decided to leave Japan for a while and study in Berlin. But on the ferry to Europe he met a Pole. This man convinced him that Warsaw was a much more interesting place than the capital of Germany. This way my grandfather came to Poland, where he became pretty popular as the exotic zen teacher. He made a lot of friends in Warsaw's society as well. After many years, in 1939, he came back do Japan, forced by repressions connected with the upcoming war. Just before death he ordered his son to come to Poland, to be adopted by a Polish family and to spend his life on continuing his father’s work. So, following his father's will, the 13-year old boy went to Europe and buried half of Ryochu’s ashes at the Powązki Cemetery. And he met my mom at Japanese Studies Institute at the Warsaw University, where he would spend time chatting with girls.”

Ryochu Umeda's photos: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/98889/3fc56d882f1388f013726bfe25114683/
A lot of people in Warsaw know Hana from sight, mostly because of her performances of buyố – a traditional dance, connected with kabuki theatre and geishas. “I discovered this art during my 2,5-year visit to Japan. I fell in love with kabuki, so my family, who is connected with theater, send me to my master,” the 25-year old dancer recalls.
Hana’s  teacher's story is just as interesting as the story of her grandfather. “My incredible master’s name is Nishikawa Fukushino. She opposed to the  elitism of buyố dance, which is awfully expensive and available only to girls from rich families (this situation caused by the fact that culture in Japan is not financed – dancers have to pay for their own shows) . And my master comes from an island called Okinawa, situated in the south, far away from the rest of the country. There she realized that her destiny is to be a buyố dancer. Her parents didn’t allow it, so she ran away from home and went to Tokyo, where she found a master. She worked two jobs. She gave almost all her money to her teacher. She was only eating instant soups, half of a portion a day. But with very hard work and huge renunciations she managed to pass every exam and obtain a teacher's degree. She was incredibly talented. Because of her tough experiences, she decided to teach for a salary much smaller than usual. Her students don’t have be rich.”
Hana became close to her master, who symbolically adopted the student. The teacher visited Poland twice and she mentions in her letters that she feels very connected with this country.
Calm, grace and distance
         Hana Umeda is keen on buyố dance for several reasons. “The thing about this art is that I don’t show my own femininity, but I produce a kind of stage femininity, which is completely separate from me. In kabuki theater, for example, men often perform female roles in a very convincing way. So real physical features don’t matter here. I’m also delighted with the graciousness and elegance of buyố, with its calmness. Every motion is very thoughtful and meaningful, everything goes on slowly. And you don’t express yourself, but you tell an independent story in a poetic way. In buyố you dance a text, every motion completes the meaning of song lyrics.” 

         Hana’s dance sometimes escapes tradition and adopts a more personal style. „I work with Radek Duda’s band called Frozen Bird, I do the choreography. It has many characteristics of film music, it stimulates the imagination. When I create my own dance choreography, there is a risk that I will tell a story in a way that is too personal and too emotional. So I try to get bored with it by repeating it over and over, and only the moves stay on the stage. This is a very good therapeutic exercise – first you put your own experiences in the dance, and then you develop a distance to it.”
         Hana acquires new skills during regular visits to Japan, and then works on them in Poland. Teaching is also a great exercise. “I lead a group of girls who are interested in the culture of Japan or who want to learn an unusual dance. We meet every Sunday in a workshop called Duży Pokój.”
The dancer doesn’t intent to move to Japan – she was born and she grew up in Poland. The strict culture of conventions of the Far East would be to tiring. “There I have to constantly think how to act, and here everything is clear to me” – she explains. “Furthermore, in Warsaw I have more possibilities, I can realize my plans and ideas. Here nothing is impossible for me. I know the right people, who will help me or who will join my project. Thanks to this I can do what I love and earn money from it. Even if I’m not floating in money, my work is my passion. I can’t imagine living a different life.”